21 grudnia 2013

Iza Niewiadomska-Labiak


Osoba, którą powinien znać każdy rodzic oraz każdy maluch. Pisarka i ilustratorka książek dla dzieci, twórca tomików dla dorosłych. Poza tym, muzyk, malarka, artystka. Interesuje się sztuką, językami, podróżami. Żyje w ciągłym biegu i nigdy nie chciałaby sie zatrzymać.

Od czego zaczęła się pani przygoda ze sztuką?

-Najpierw  skończyłam  na  uniwersytecie wychowanie muzyczne. Pomyślałam, że to dla mnie za mało i zapragnęłam śpiewać. Dostałam się do musicalu brodwayowskiego. Razem z moim obecnym mężem występowaliśmy w „ Upiorze w Operze”.  Wtedy byłam przekonana, że w życiu będę miała do czynienia tylko z muzyką. Ale życie to zweryfikowało. Zaczęłam pisać doktorat, wykładałam na szczecińskim uniwersytecie. I co się okazało? Założyłam rodzinę, urodziłam dzieci i nie mogłam tego wszystkiego pogodzić. Musiałam znaleźć wyjście z tej sytuacji. Początkowo uczyłam języków obcych. Ale pomyślałam, że skoro spędzam czas w domu, to mogę go jakoś zagospodarować, a jednocześnie być związana ze sztuką. Zaczęłam rysować i pisać książki dla dzieci. Kiedy byłam w Niemczech, chodziłam na kurs portugalskiego i jednocześnie uczyłam się malarstwa. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w ten sposób zarabiać na życie.

To było przymusowe?

-Nie. Moja mama, która mieszka na Podgórzu, jest malarką. Zawsze ją podpatrywałam, wykonywałam jakieś szkice. Jej wystawa inaugurowała rok akademicki w Wyższej Szkole Hebrajskiej. Jestem bardzo związana z Lewobrzeżem, mimo osiedlenia się na Bydgoskim Przedmieściu. Co niedziele jeżdżę tu na msze. Do fryzjera chodzę tylko tutaj.

Czyli to nie była ucieczka z Lewobrzeża?

-Wręcz przeciwnie! Długo szukałam mieszkania po tej stronie Wisły, lecz niestety  nie udało się. Lubię miejsca oswojone. Dla mnie Podgórze to dom rodzinny. Jako młoda osoba uwielbiałam biegać ze swoim bratem po drodze, gdzie teraz jest obwodnica do Bydgoszczy. Na Zamku Dybowskim uczyłam się gry na gitarze lub rozkładałam nuty i uczyłam się dyrygowania. W miejscu, gdzie później  wyrosły bloki, rozkładałam koc  i opalałam się. Pamiętam, że Dom Muz nazywał się Dom Kultury. Wiele się tu zmieniło. Ale i tak bardzo tęsknię.


Nawiązując do pracy, pisze Pani wyłącznie dla dzieci?

-Zawsze mówię, że moje książki są dla osób od 3 do 99 lat. Ale ja bardzo lubię dzieci. I uwielbiam spotkania autorskie. Mimo, że mam wiele zajęć, muszę pogodzić wiele czynności i to te spotkania sprawiają mi przyjemność. Ale rzeczywiście żyję w biegu. Dzieci, praca, dom… W zupełności zgadzam się z twierdzeniem, że najcięższą pracą jest bycie matką. Poza tym już nie mam dwudziestu lat. Kiedyś po południu biegałam dziesięć kilometrów. Teraz potrzebuję odpoczynku. Słowo „mamo” słyszę milion razy dziennie. Oprócz życia artystycznego obciążają mnie czynności domowe. Ale ja to lubię. Ja po prostu lubię żyć. Cieszę się z drobiazgów. Póki jesteśmy zdrowi, mamy co jeść, oddychamy, musimy brać byka za rogi i robić swoje. 

Czuje się Pani artystką?

-Bardziej twórcą. Kiedyś pewien nauczyciel mi powiedział, że mam ogromną wiedzę, ale brak talentu. Teraz już wiem, że rysunek dziecka nie polega na tym, że słońce jest żółte, a niebo niebieskie. Świat ma wiele odcieni. Ale wtedy się zniechęciłam. A do tego, o czym marzymy, trzeba dążyć małymi krokami. Kiedyś chciałam pisać książki. Aktualnie to marzenie realizuję. Planując swoje książki nawet nie wiedziałam, jak one będą wyglądać. Staram się tworzyć je tak, aby dzieci naprawdę chciały je kolorować. Dzieciom zabiera się samodzielność, kreatywność. Ja daję im możliwość tworzenia własnych rysunków. Niedawno, podczas autorskiego spotkania, lepiliśmy żółwie. Dopiero co rozdałam plastelinę, a połowa dzieci mówiła, że nie potrafi. Byłam w szoku.

Wyobraża sobie Pani robić coś innego?

-Właśnie nie. Ale bardzo chciałabym zrealizować zaplanowane  podróże. Kiedyś dużo jeździłam po świecie. Mój przyjaciel, który mieszka na Wyspach Zielonego Przylądka, czeka na mnie. W Brazylii inni przyjaciele. Nie widziałam ich wszystkich wiele lat. Ale jestem szczęśliwa. Jestem wolna, kompletna.

Nie czeka Pani na moment, w którym Pani odpocznie?

-Nie, nie potrzebuję tego. Żyję w tempie, które w sumie lubię. Mam poczucie przemijania i chciałabym zdążyć zrobić wszystko, czego pragnę. Nie mogę się zatrzymywać. 







W styczniu dwa zaległe wywiady- Sorry Boys oraz Katarzyna Groniec. Jeszcze pod koniec 2013 roku rozmowa z Lilly Hates Roses, która pojawi się zaraz po Sylwestrze.

Wesołych świąt!

8 grudnia 2013

Lena Romul


Uważa, że gra piosenki, nie jazz. Od dziecka związana z muzyką, lubi filmy i swojego kota. Osoba z dużym doświadczeniem, która na przekór innym, uciekając od klasyki,  wybrała muzykę rozrywkową. O skutkach tej decyzji, o swoich marzeniach i początkach- Lena Romul.

Jesteś muzykiem z wykształcenia. Jak  zaczęła się Twoja muzyczna droga?

Od siódmego roku życia chodziłam do szkoły muzycznej. Skończyłam pierwszy stopień gry na skrzypcach, drugi na saksofonie. Kontynuowałam saksofon na wydziale jazzowym w  Akademii Muzycznej przez trzy lata i ukończyłam wokal jazzowy w Warszawie. Cała ta historia zaczęła się po prostu od edukacji, której pragnęłam. Moi rodzice niespecjalnie mnie do tego zachęcali, bo uważali, że to nie jest dobry zawód.

Kiedy zaczęłaś komponować własne utwory?

Pierwsze rzeczy powstawały, kiedy miałam siedemnaście lat. Zaczęłam od występowania w poznańskim klubie jazzowym. Byłam bardzo związana z tym miejscem. Tam młodzi mieli szansę, ich muzyka była propagowana. Potem jeździłam na konkursy. Głównym, który dał mi najwięcej, jest Jazz Juniors w Krakowie. W nim, po trzech  latach brania udziału, zajęłam pierwsze miejsce. I to chyba dało mi takiego największego kopa.

Czy była osoba, która Ci pomagała na tej drodze?

Nigdy nie miałam opiekuna. Jak jesteś w jakimś kierunku wykształcona i w dodatku ci się to podoba, to dążysz do tego, aby jak najczęściej się tym zajmować. Wiele osób ma menadżerów, sponsoring. To są często osoby niewykształcone w tym fachu, ale zdolne. Ich się promuje i ułatwia tę drogę.

Dążysz do wszystkiego sama?

Trochę tak to wygląda. Przez to, że jestem muzykiem z wykształcenia, nie można mi zrobić „ot  tak” płyty, bo ja trochę inaczej rozumiem ten język.

Czy zawsze chciałaś być zawodowym muzykiem?

Jak jesteś mała, to się nad tym nie zastanawiasz. Po prostu się tego uczysz. Dopiero w pewnym momencie powstają pytania dotyczące przyszłości i uświadamiasz sobie, że nic cię tak nie kręci jak to, czemu poświęcasz od dawna tyle czasu. W szkole muzycznej spędzasz dziesięć godzin dziennie, nie wychodzisz z niej. Po ogólnokształcących lekcjach idziesz od razu na zajęcia muzyczne. Oczywiście masz standardowe lekcje jak inni, typu biologia, chemia.., ale to wszystko jest na takim poziomie, że nie masz co potem z tym zrobić, bo nadrzędną wartością w takich szkołach jest muzyka. Poza tym granie na instrumentach przez tyle lat po prostu wciąga.

A w takich szkołach nie ma masówki?

Jest, to prawda. Ale nie ma nas tam dużo. Jeden rocznik liczy około trzydziestu osób. Chyba gorsze jest to, że od małego wrzucana jesteś w wyścig szczurów. Kiedy nie jesteś w tym bardzo dobra, masz świadomość, że nie dostaniesz na uczelnię i że nie masz szans na znalezienie pracy. W szczególności chodzi o muzykę klasyczną. Bardzo szybko przerzuciłam się na muzykę rozrywkową. Dzięki temu mogłam występować w innych miejscach niż filharmonia czy opera. Nie kręciło mnie to aż tak. Podobają mi się takie przestrzenie, ale nikt w naszym wieku nie wybiera się na tego typu koncerty, a ja chciałam grać dla rówieśników. Nikt z młodych ludzi nie chodzi co tydzień do opery, jesteśmy inaczej wychowani.

Chciałaś, aby ludzie Cię po prostu słuchali?

Oczywiście, że chciałam. To ważne, aby nie robić tego tylko do ściany.

Dlaczego nie skupiłaś się na jednym instrumencie?

Nigdy nie jest tak w szkołach muzycznych, że ktoś cię do czegoś zmusza. Musisz wybrać jeden główny instrument, w którym cię kształcą, ale nie ma zakazu grania na innych. Gdy już opanujesz jeden, w którym czujesz się swobodnie, samoczynnie potem chcesz próbować kolejnych. Poza tym, dzięki temu jesteś w stanie komponować więcej rzeczy. Masz doświadczenie.

Szukasz głębiej, nie tworzysz prostych kompozycji…

Ten proces wygląda tak, że spędzam czas nie tylko na tworzeniu melodii, a całej warstwy muzycznej.  Często rozpisuję muzykę na cały skład instrumentalny. Ze względu na to, że nie jestem osobą popularną, nie jestem w stanie wykonywać mojej muzyki tak, jakbym chciała. To kierowane jest tylko  i wyłącznie możliwościami finansowymi i możliwościami ośrodków kulturalnych, w których występuję. Aktualnie rozpisuję utwory na mój pięcioosobowy skład. Teraz przygotowuję drugą płytę, przy której oprócz muzyki na podstawowe instrumenty, tworze muzykę dla sekcji smyczkowej. Chcę, żeby to było mocno rozbudowane

Więc gdzie  mogłabyś realizować się w pełni?

Kiedyś dostałam propozycję studiowania w Skandynawii, ale tam jest strasznie zimno i ponuro… I nie wyobrażam sobie żyć na dłuższą metę w kraju, gdzie jest smutno. Fakt, że teraz mamy zimę i jest ciemno, ale mamy te ciepłe pół roku. Lubię Polskę! Tu się w końcu wychowałam. Poza tym, nie ciągnie mnie do podróżowania. Chciałabym spotkać się z tobą za dwadzieścia lat i powiedzieć, że nadal żyję z muzyki. To jest dla mnie najważniejsze, to moje marzenie.

Dlaczego jazz?

Ta muzyka daje bardzo dużo swobody. Przez to, że gram z innymi zespołami, robię chórki, albo gram na saksofonie - mam styczność z różnymi rzeczami, które teraz się mieszają w mojej muzyce. Jazz daje możliwości, aby każdy koncert brzmiał troszeczkę inaczej, żeby za każdym razem to było coś nowego. Jeżeli potrafisz improwizować powodujesz, że twoja muzyka jest pełna wolności.

Prywatnie również słuchasz jazzu?

Tak, ale lubię każdy rodzaj muzyki. Nie ograniczam się. Bardzo lubię muzykę elektroniczną, ale dobrze wyprodukowaną - tak, że słychać, ile kompozytor miał do powiedzenia. Moja pierwsza płyta była podwójna. Projekt jazzowy i elektroniczny. Ciekawe doświadczenie, ale teraz wiem,  jak bardzo jest to skomplikowane. Nie potrafiłam zrobić czegoś prostego, co wydaje mi się najtrudniejsze.

Mając taką bazę, może spróbujesz czegoś zupełnie innego?

Ciekawe jest to, że moją muzykę nazywa się jazzem. Moim zdaniem gram piosenki. Mam do tego takie podejście. Zajmując się tym jako kompozytor i wykonawca, pewnie nie czuję już, że tworzę muzykę jazzową. Szczególnie patrząc na to, jaka kiedyś ona była : klasyczna. Ale mam świadomość przypisywania mnie do muzyki jazzowej. Do końca nie wiem dlaczego. Pewnie dlatego, że jestem swobodna i improwizuję.

Z biegiem czasu się tak zmieniasz?

Tak. Wszystko czego słuchasz cię inspiruje. I ciężko jest siedzieć w tej samej muzyce, skoro ciągnie do tego, aby się rozwijać. To naturalne. Nie neguję tego, że za dziesięć lat będę chciała grać na przykład klasykę, albo coś zupełnie odmiennego. Nie umiem powiedzieć, co mnie kiedyś zainspiruje. Większość czasu spędzam na komponowaniu i wykonywaniu. Nie wiem, co mnie nagle może zachwycić. Aktualnie słucham dużo muzyki brytyjskiej - różnego rodzaju. Był taki moment, w którym pojawił się dubstep. To było dla mnie coś kompletnie kosmicznego. Zastanawiałam się, jak to jest zrobione. Potem dużo czasu spędziłam na dowiadywaniu się. Jak już wiedziałam, myślałam o tym, jak to wykonywać. Nie ukrywam, że duży wpływ ma na mnie dub, trans. Odbiorca czuje się wchłonięty. Lubię koncerty, na których w ogóle nie myślę. Muzyka to nie jest moje tło, tylko moje życie.

A oprócz muzyki?

Gotuję, mam kota…  i chyba problem.., bo nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Chyba nic nie jest równie ważne.  Jestem w związku, który mnie uszczęśliwia, dużo podróżuję i gdy chcę się wyluzować, oglądam filmy. Ale to też sztuka. Niestety nie zajmuję się niczym innym. Gdybym miała zmienić zawód, to otworzyłabym sklep spożywczy. Najpierw założyłabym szklarnię, hodowałabym pomidory, a potem je sprzedawała… -  takie ładne, ekologiczne… Naprawdę nie potrafię nic innego.  Tylko muzyka sprawia, że szybciej bije mi serce.





21 listopada 2013

Michał Wiraszko- Muchy

14 listopada 2013 w klubie Lizard King wystąpiła grupa Muchy. Zespół składający się z młodych muzyków, za to z prawie 10letnim   stażem. Mimo popularności sami muzycy nie czują się gwiazdami. Michał Wiraszko, wokalista i założyciel grupy, opowiedział o rzeczach, o których nie przeczytacie na ich stronie.

Aby umilić sobie czytanie- posłuchaj!


Podejrzewam, że członkowie grupy Muchy darzą się przyjaźnią. Jak wyglądają Wasze relacje?
-To jest klasyczny przykład tego, jak marzenia i pasja zamieniają się w rzeczywistość i przede wszystkim w codzienność. Zaczęło się na studiach, tak jak w większości przypadków. W tej chwili życie nas porozsiewało po całej Polsce. I każdy koncert to jest zjazd. Mamy   jedno miejsce, gdzie odbywają się próby. A przyjaźnimy się niezmiennie, nawet z byłymi członkami zespołu. Nie chciałbym mówić, że sobie nie wyobrażam nie przyjaźnić się w zespole. Ale nie chciałbym nigdy takiej opcji sprawdzać.

Kłócicie się?
-Codziennie.

I przekłada się to na muzykę?
-Kłótnie bywają i twórcze, i zabójcze. Każdy ma swoją mocną osobowość . Kłócimy się o bzdury w życiu codziennym. I kłócimy się na próbach, co ma twórcze skutki.

Zespół to już chyba związek na całe życie?
-Trochę tak jest. Podliczając czas, jaki razem spędzamy w ciągu roku, wychodzi połowa.

A gdyby doszło do jakieś kłótni wśród członków i jeden z was by odszedł, zabolałoby Cię to?
-No pewnie. Były już takie sytuacje. Ale chyba kłótnie to warunek bezwzględny do tego, aby nasza praca była twórcza. Gdyby wszystko było dobrze, to po prostu byśmy się sobą nudzili. A z drugiej strony mamy po 30 lat i umiemy już rozmawiać i rozwiązywać konflikty.

Zakładacie, że będziecie grać ze sobą już całe życie, czy uważacie, że to tylko studencka zabawa, która kiedyś się skończy?

-Ja już w liceum grałem w zespole. Potem początek Much na studiach. Kłótnie są, a jednak tak jak w normalnym związku jest między nami ta relacja emocjonalna, która nas trzyma.

Jak się zaczyna u Was tworzenie? Co jest pierwszym elementem?
-Na pewno jesteśmy zespołem, w którym jest klarowny podział obowiązków. Ktoś tworzy tekst, ktoś go aranżuje, ktoś przynosi swoje pomysły, ktoś inny to wszystko na koniec poprawia. Jesteśmy typowym przykładem demokracji rock and roll’owej.

Graliście już na jednej scenie z wieloma zespołami. Jaki Ci utkwił najbardziej w pamięci?
-Dawno temu występ poprzedzający grupę  Editors. Na pewno pierwsza trasa z zespołem HEY. Rok 2007 - ogromne przeżycie. Właśnie wtedy ze świata grających studenciaków wchodziliśmy do świata, śmiesznie brzmiącej w naszym kraju, ale profesjonalnej kariery. To są naprawdę wspaniałe wspomnienia. Występy na festiwalach, na Open’erze, czy poprzedzając na przykład koncert Interpol. Ale jest jedna rzecz, która najbardziej utkwiła mi w pamięci. Rozpiska prób i koncertów, która wisiała na scenie podczas wspomnianego  Open’era. Było tam: Editors, The Raconteurs, Róisín Murphy i my- Muchy. To wisiało na jednej kartce i to było takie napawające dumą.

Zaczepiają Cię ludzie na ulicy?

-Zdarza się. To nie jest nachalne. Nie jesteśmy tak zwanymi celebrytami, jesteśmy jak najdalej od tego. Więc nigdy nie padliśmy ofiarą telewizyjnej popularności. Ale to jest bardzo miłe, gdy spotykam się z taką sympatią.

Gdzie byście chcieli dojść z tą muzyką?
-Wszystko, co robimy, jest po to, by się rozwijać. To jest główny cel. Cała ta nasza kariera to jest stres i przyjemność jednocześnie. Gdy przełamiesz w sobie tą barierę, że czujesz się takim malutkim chłopczykiem na tej scenie. Przyznam się, że kiedyś ciągle myślałem co robię, nie mogłem złapać kontaktu z publicznością, czułem się spięty. Ale kiedy właśnie przełamałem tę barierę, stało się to wszystko przyjemnością. Ale i tak stres jest.

A kiedy poczułeś się artystą? Czy w ogóle się nim czujesz?
-Tak siebie nazwać mogę tylko komuś na złość. Nazywanie się tak jest w pewien sposób samobójstwem.

Plany na najbliższą przyszłość?
-Jesteśmy u progu wydania singla. W następnym roku 10lecie zespołu. No i mam nadzieję czwarta płyta.  Już zaczęła się praca do niej. Szkice piosenek są daleko posunięte.

A solo? Czy tylko Muchy?
- Mam w planach wydać swoją płytę pod innym szyldem i z zupełnie inną muzyką. Z muzyką, która mi towarzyszy w innej sferze. Nigdy się nie ograniczałem, nie nazywałem siebie jakoś. Gram muzykę, która sprawia, że szybciej bije mi serce. Z prostych przyczyn nie da się na jednej płycie zespołu zrealizować różnych rejonów muzycznych. To by było nieczytelne. A percepcja ludzi to jest podstawa tworzenia dobrej muzyki.








 
 
.

13 listopada 2013

Jolanta Fraszyńska


Dwór Artusa podczas tej jesieni zaaranżował wiele spotkań z niesamowitymi ludźmi. W zeszły piątek do Torunia przyjechała Jolanta Fraszyńska- aktorka filmowa i teatralna. Niepozorna osoba, która po chwili rozmowy ukazuje swój bogaty wachlarz zalet. Nie kłamstwem jest, że ta aktorka posiada duże poczucie humoru. W przyjemnej atmosferze szczerze odpowiedziała na moje pytania.

Jak to jest być obserwowanym przez żywych ludzi, którzy mogą różnie zareagować?

-Kiedy jestem zamknięta w spektaklu, w którym nie ma możliwości wyjścia poza formę i kontaktu z widzem, jestem bezpieczna. To bezpieczeństwo daje mi  tekst. Ja nie za bardzo zastanawiam się nad tym czy ktoś tam gdzieś ziewa lub się rusza. Wydaję mi się , że ludzie słuchają. Jeszcze się nie spotkałam z jakąś ostentacją, gdy do teatru przychodzą widzowie, którzy chcą uczestniczyć w przeżyciach postaci. A jeżeli nawet,  jest to kwestia wyczucia widza. Mówi się o tym, że jest różna publiczność. Gdybym widziała, że ktoś rozmawia zrobiłabym pauzę i zabiła wzrokiem. Pauzę w postaci. Ale to też zależy. Widz to też człowiek. Może ma jakąś słabość, może się źle czuje lub ma potrzebę i musi wyjść. Są pewne rzeczy, które można dopuszczać. Gramy teraz taki spektakl pod tytułem „Siostrunie”. W tym przedstawieniu jest możliwość złapania kontaktu z widzem. Raz spotkałam faceta, który był pijany i dogadywał tekst. Więc go zaprosiłam na scenę i zaczęło się dziać. Z tym, że to było nieprzyjemne. On po prostu był zalany i zachowywał się niestosownie. To są takie skrajne przypadki.

Pierwszy raz słyszę o takiej sytuacji.

-A no widzi Pani! Teraz są takie czasy, że spektakle sprzedaje się hurtowo. Ludzie nie idą z potrzeby serca, tylko dlatego, że dostali w robocie bilet. I idą. Trudno jest przejść przez taka barierę. Mam już pewnie doświadczenie, przeszło 22 lata. I to jest tak, że się nauczyłam te bariery przechodzić.

Czy grała Pani kiedyś postać, która przeszywała, poruszała?

-Emocjonalnie już się nie związuję z tymi rolami. Na tyle sobie cenię swoje zdrowie, żeby tego unikać. Mam za sobą ten okres kiedy grałam wydzielinami. To były spektakle u Lupy, Jarockiego. Wypłakiwane, histeryczne. Teraz nauczyłam się bezpiecznie używać tych wysokich diapazonów. Ten etap kiedy przenoszę tą energię spektaklu lub postaci do domu na szczęście się już skończył.

A postać, którą się Pani zafascynowała, pomyślała, że ta osoba jest niezwykła?

-Każda postać musi być postacią fascynującą. A jeśli taka nie jest to trzeba ornamentować tę postać. Jeżeli ona ma być ciekawa, posiadać tajemnicę i ma być lubiana lub nie to trzeba jej to wszystko dać. Nie ma białych postaci. Jeżeli nawet są to ten kolor trzeba nadać.

Rola, przy której Pani pomyślała „nie, nie zrobię tego”?

-Nigdy nie zrobiłam nic wbrew sobie. Wzięłam coś i potem żałowałam.  Chyba nie… Miałam problem trochę z tą Veronic w „Rzezi” . Ona mi się wydawała taka upierdliwa, cisnąca po swoją rację. Taki rodzaj dyktatorskiego rysu. Musiałam to uwypuklić i myślałam sobie „boże, jak ja jej nie lubię”. To było po prostu trudne, bo bałam się , że ona jest tak kategoryczna i tak walcząca o swoje i narzucające swoje poglądy, że ludzie jej nie polubią. Zastanawiałam się dlaczego ta rola w ogóle do mnie przyszła. Może te moje złe cechy tak wyszły na jaw, że ta rola do mnie pasowała (śmiech).

Wiele osób uznaje nagość za apogeum i największe wyzwanie. A jak Pani uważa?

-Z nagością oswoił mnie kiedyś Jarocki. Powiedział, gdy chciał nas rozebrać w swoim spektaklu, przypominając o swoim pobycie w Niemczech: „ wy w Polsce jesteście wszystkie takie matki boskie”. I to mi utkwiło w głowie. Miałam wcześniej te swoje ograniczenia. To tak z nagością. A poza tym… ja bym chciała dostać taką propozycję. Fajnie, gdy do aktora przychodzi rola, która jest właśnie takim levelem wyżej. I to chyba tak jest. Że przychodzą do mnie takie role, które w danym momencie mojego życia są czymś więcej. Być może dla kogoś mniej artystyczne , ale dla mnie bardzo potrzebne.

Grając jeden spektakl multum razy nie ma Pani dosyć?

-Nie ma rutyny, nawet gdy człowiek jej chce. „Fredro” u Michała Żebrowskiego na 6 piętrze zagraliśmy 303 razy i na każdym spektaklu do tej pory było około 500 ludzi. Nawet, gdy nam się nie chce i nie mamy już sił  wychodzimy i dostajemy pozytywną energię od publiczności. To jest dla aktora największa nagroda.



źródło: www.teatr6pietro.pl

8 listopada 2013

Jacek Kleyff


25.10.2013, Dwór Artusa w Toruniu, Forte Artus Festival. W tym dniu, wraz ze swoim przyjacielem Jerzym Słomińskim, na scenie stanął Jacek Kleyff. Ktoś kiedyś powiedział, że zdolność umiejętnego używania sarkazmu oraz ironii świadczy o inteligencji. Po spotkaniu z tym mężczyzną co do tych słów nie mam żadnych wątpliwości. Jacek Kleyff posiada miano polskiego barda. Ponad to, poeta, kompozytor, aktor i malarz. Ktoś kto o Nim nie słyszał ma teraz okazję  poznania osoby niezwykle fascynującej, wesołej, ciepłej. Osoby, która może zaciekawić lub zainspirować.

Patrząc na przeszłość- jest Pan z siebie dumny, osiągnął to co chciał?

-Nie wiem,  nie przeprowadzam autorefleksji. Idę jak najprostszą drogą, nikogo nie krzywdząc, dążąc do swojego celu. Nie wydaje mi się, że gdybym mógł żyć od nowa, musiałbym zmieniać coś na tej drodze. Możliwe, że gdybym żył od nowa trafiłbym na inny los i ta ścieżka skręciłaby w innym kierunku. Ale nie umiem powiedzieć, że jestem dumny lub skompromitowany.

Pełni Pan wiele ról. Czy to spowodowane było wszechstronnością, czy może potrzebą nauki nowych rzeczy?

-To się mówi- sztuka. Sztuka jest sztuczna. To takie udawanie Pana Boga trochę. Wy kobiety macie dobrze. W was powstaje nowy człowiek. Czujecie się w tym absolutnie zrealizowane. Natomiast facetów coś gnębi, pcha do tej twórczości. Oczywiście nie zawsze. Kobiety również cudownie tworzą. Ale coś w tym jest, że mężczyźni potrzebują być takimi macho, muszą coś znaczyć. W tym wszystkim jest więcej takiej furii, konieczności. Mówię to trochę autoironicznie. Kochałem malować, rysować, gitara mnie pociągała. Fascynowałem się pierwszymi rock and roll’owymi zespołami, na przykład Animals, Rolling Stones. I teksty, muzyka, malowanie wynikają z tego, że ja po prostu lubię to robić.

Kiedyś Pan krzyczał o rozpaczy. O czym Pan teraz ma potrzebę krzyczeć?

-Nie krzyczałem o rozpaczy, raczej z rozpaczy. Teatrzyk Salon Niezależnych był, w warunkach w jakich powstał, rzeczywiście krzykiem rozpaczy lub szyderki. Czasy zmieniły się na tyle, że jakbym trzydzieści lat temu usłyszał, że tak się wszystko zmieni, to nigdy by w to nie uwierzył. Zmiany, które ja wraz z moim pokoleniem przeżyłem, które wy przeżywacie z technologią, są chyba największymi zmianami w historii ludzkości. Tysiącleciami człowiek ogień krzesał kamieniem. Nie było żadnych zmian. Potem poszerzył swoje terytorium. Z czasem powstawały nowe rzeczy, człowiek się dokształcał, ale to wszystko szło powoli. A teraz można wydrukować  dzięki drukarce dom. My przeżywamy jakbyśmy przechodzili przez ucho od igły.  Tak to czuję. I nie ma porównania między tym co się działo a tym co się dzieję.

Buntuje się Pan?

-Buntuję się przeciwko temu, że na tych ziemiach jest tyle bogactwa. W postaci szyn, blachy falistej, dóbr wszelkich, materialnych. Jest czerwono od cegły. Ludzie się budują. Polska cała robi się jak Warszawska Saska Kępa. Naród sam buntuje się przeciw sobie. Przecież o wiele groźniejszym przeciwnikiem dla nas był komunizm i komuniści.  A jednak na nich nie nadawaliśmy tak jak PiS teraz nadaje na resztę świata, która „zdradza”. Buntuję się przeciwko odżywającemu nacjonalizmowi, takiemu zwierzęcemu.

Skąd chęć brania udziału w życiu politycznym, kandydowanie podczas wyborów samorządowych?

-To był żart. Jak pomarańczowa  alternatywa-kabaret. Ci ludzie przebrali się za krasnoludki w stanie wojennym i milicja nie wiedziała jakie podjąć działania. Dziesięć tysięcy krasnoludków chodziło ulicami miasta. To jest kabaret, happening. Pomarańczowa alternatywa przyszedł do nas i w czapce oraz sandałach kandydował na prezydenta Warszawy. Więc jak mnie zapytał czy będę kandydatem na vice prezydenta to od razu się zgodziłem. To było nasze wariactwo!

Pan ma bardzo ironiczne podejście do życia, świata.

-Tak, mam. A Pani nie ma? Każdy powinien mieć.

Pracuje Pan z młodzieżą. Czuje się Pan autorytetem?

-Prowadzę fakultet z rysunku, ponieważ umiem to robić. Ale nie jestem nauczycielem. Nie nauczam. Pokazuję jak rysować, żeby krzesło wyglądało tak, że chce się wejść w papier i na nim usiąść. To wyszło z potrzeby zapłacenia ubezpieczenia i posiadania pieniędzy na sól do chleba.

Odnalazł Pan swoje miejsce na ziemi?

-Tak. Wybudowałem się z ukochaną na wsi. Blisko miasta, w symbiozie z nim, bo bez miasta byśmy gwoździ na ten dom nie mieli. Nie jesteśmy przeciwni miastu. Wolimy żyć na świeżym powietrzu. Toruń jest przepięknym miastem, przewietrzonym, z cudownymi lasami dokoła. Nie mógłbym mieszkać w Bytomiu, mimo, że jest przepiękny w swojej starości. Ale w Toruniu mógłbym. Warszawa jest przewietrzona również. Hitler i Stalin zrobili swoje.

Dostrzega Pan piękno w dużych miastach jak Londyn, Tokio, Paryż?

-Tak. Byłem w Londynie, bardzo go lubię. Posiada swoją esencję, kulturę, twórczość europejską. Ale mam swoje miejsce gdzie indziej. Byłem w sytuacji kiedy malowałem obrazy na chodniku i dostawałem za to pieniądze.

Trochę jak Hitler w czasach młodości. Tylko on sprzedawał je Żydom.

-Pewnie mało mu płacili. Ja mam przedziwną sytuację. Mój ojciec jest pochodzenia żydowskiego, a matka narodowo polskiego. Taki mezalians w stronę niektórych pociotków. Ale czuję to, te wszystkie niesnaski. Jakby coś we mnie pękało.

Jest Pan pewnym siebie, dojrzałym mężczyzną. Jest coś czego Pan się boi?

-Każdy się boi przyszłości, niepewności. Trudno powiedzieć dokładnie. Może śmierci… Cała filozofia ludzka od pierwszych liter jest rozważaniem śmierci. I każdy to na swój sposób robi- głębiej lub płyciej. Na pewno się trochę czegoś boję. Człowiek jest teraz rozpieszczony dobrobytem. Nie wiem jakby było gdybym znów miał chodzić po drzewach. Ale dobry los tak chce, że teraz mam co robić. Powinienem mieć teraz 26 lat, ponieważ żyję w najbardziej napiętym momencie mojego istnienia. Wydaję płytę, książkę. Ale jak na swoje 66 lat czuję się młody duchem.

Niespełniona marzenie?

-Mieć święty spokój i jasny ogląd rzeczywistości, niezakłócony żadnymi sztucznymi środkami  w momencie odchodzenia.


źródło: www.mmtorun.pl



3 listopada 2013

Soniamiki

23 października Lizard King był miejscem idealnym dla tych, którzy uwielbiają nowości. Zosia Mikucka to młoda, kreatywna osoba, która zawsze podróżuje z basem. Nie ma wątpliwości, że jej twórczość jest intrygująca, specyficzna. Sama artystka również jest ciekawa. Aura, która towarzyszy podczas koncertów tego zjawiskowego duetu, jest wręcz pochłaniająca. Polecam każdemu, kto lubi oddać się muzycę i poczuć ją w sobie. Dla tych, którzy są ciekawi kim jest Soniamiki oraz dla tych, którzy głodni są odpowiedzi- krótki wywiad.


Czujesz się indywidualistką?
-Niestety tak.

Niestety?
-Wydaję mi się, że jeśli jesteś indywidualistą to chcesz robić coś pod prąd, inaczej niż wszyscy. A gdy robisz tak jak wszyscy jest po prostu łatwiej. To jest duże utrudnienie. Ale tylko w ten sposób zaspokajam moją potrzebę tworzenia. Tworząc pop, który jest związany z ludźmi, chcę tworzyć go inaczej.

Myślisz, że Polska jest gotowa na taką muzykę?
-Już od dawna widzę zapotrzebowanie na taki rodzaj. Ludzie coraz chętniej przychodzą na moje koncerty, ale widzę, że nadal jednak jest to przestrzeń alternatywna. Ciężko też jest dotrzeć, powiadomić o koncertach. W Warszawie jest bardzo ciekawie. Bywam tam często i na każdy koncert przychodzą inne osoby. Rzadko przychodzi ta sama publiczność. W Toruniu jestem po raz trzeci i naprawdę mi się podobało. Jak na środek tygodnia było dużo ludzi. Frekwencja naprawdę bywa różna. Duże miasto nie oznacza dużej publiczności. Istnieją po prostu rewiry, gdzie mogę znaleźć swoich fanów.

Czemu nie grasz z zespołem?
-Grałam. Pierwszą płytę stworzyłam sama, ale na koncertach prezentowałam ją w trzyosobowym składzie. Piotrek Gwadera grał na bębnach. Łukasz Lach na instrumentach klawiszowych. Potem miałam potrzebę bycia samej na scenie. Przez rok występowałam solo, ponieważ chciałam się muzycznie sprawdzić. Nie jestem muzykiem z wykształcenia. Robię to zupełnie intuicyjnie, jestem samoukiem. Ten czas był dla mnie dużym doświadczeniem, ale powoli zaczyna brakować mi towarzystwa na scenie.

Czujesz się samowystarczalna?
-Tak. Ale często odczuwam ciążącą odpowiedzialność. Gdy jesteś sama na scenie cała odpowiedzialność spada tylko na Ciebie. Ale właśnie tego mi brakowało, gdy występowałam z zespołem. Miałam potrzebę się sprawdzić i ten rok właśnie tego mi dostarczył. Poza tym nabrałam odwagi.

Czy chęć bycia solistką jest jednoznaczna z dezaprobatą prób rządzenia Tobą?
-Oczywiście, że nie lubię gdy ktoś tak postępuje. Ale to nie było przyczyną solowej kariery, tylko chęć sprawdzenia samej siebie. Chciałam być niezależna, może chciałam w tym dojrzeć. Może było za mało mnie w tym wszystkim…

Skąd zamiłowaniu do basu?
-Gdy jako dziecko grałam na gitarze i miałam się uczyć nut to od razu to odrzucałam. Chwytałam za nią tylko w sytuacji gdy chciałam skomponować coś swojego. Bas zagościł w moim życiu dopiero pod koniec studiów. Wystąpiłam z nim pierwszy raz na pokazie mody mojej koleżanki w Poznaniu. I poczułam, że strasznie mi się to podoba. Poczułam nie tylko melodię, ale i rytm. W tym jest trochę więcej tego „ mięsistego” rytmu.

Czy masz potrzebę, aby ludzie docenili w końcu bas, którzy często jest pomijany?
-Nie, nie mam. Ponad to, nie uważam się za basistkę lub wirtuoza basu. Wykorzystuję go do przeniesienia dźwięków, które grają mi w głowię.

Gdy stoisz sama na scenie- cieszysz się koncertem czy czujesz się oceniana?
-Zawsze czuję się oceniania. Ale nie myślę o tym podczas występu. Dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę, że tych ludzi jest coraz więcej. Czuję radość z tego. Mam z nimi kontakt na facebook’u lub po koncertach. Oni są, ja o nich piszę. Mówią mi, że te piosenki są o nich. To jest niesamowite. Trema jest zawsze, to oczywiste. Każdy artysta jest człowiekiem. Zdarza mu się zamyślić, zapomnieć, pomylić. Ale nie boję się ludzi.

Jaką karierę chciałabyś osiągnąć?
-Chciałabym móc grać, śpiewać i czerpać inspiracje przez całe życie. Żeby to nigdy mnie nie opuściło. I chciałabym robić tylko to. Chciałabym czuć, że nie muszę robić nic więcej.  W najbliższym roku zamierzam podjąć jakaś interesującą współpracę. Piosenki na moją trzecią płytę właściwie są już gotowe. Marzy mi się pracować z ciekawym producentem. Utrzymuję kontakt z paroma zza granicy. Mam nadzieję, że trzecia płyta będzie jeszcze bardziej zapadająca w pamięć - taką zmysłową... I, że dotrze ona do szerszej publiczności. Ale nie ze względu na chciwość. To mi naprawdę sprawia przyjemność,  gdy obcuję z ludźmi, z którymi porozumiewam się na tej płaszczyźnie. Nigdy nie poznałabym tak wielu wspaniałych osób, gdyby nie ta muzyka. To jest niesamowite, że cały czas masz do czynienia z kimś kto wiedzie swoje życie, ty wiedziesz swoje. I nagle się spotykacie i rozumiecie. To coś inspirującego.

Ta muzyka jest inna, specyficzna. Czy na niemieckie realia, gdzie nagrywałaś swoją pierwszą płytę, była ona czymś zaskakującym?
-Tam się bardzo dużo dzieje. To w ogóle nie było tak zakręcone , jak odbiera się to u nas. Pierwszą płytę wydałam tylko w Berlinie. W Polsce się nie udało. A druga ukazała się w takim momencie, kiedy ludzie nabrali potrzeby bycia zaskakiwanymi. Nie zdziwiłam się, że ludzie tutaj tak to odebrali. Byłam na to przygotowana. Ale zapotrzebowanie rośnie. Coraz częściej ludzie tutaj to doceniają, chcą tego. To bardzo miłe.


Soniamiki- otwARTa scena - posłuchaj, poznaj, podaj dalej.


zdj.: Photopolka

 

29 października 2013

Maja Sablewska

27 października gościem w toruńskiej Plazie była Maja Sablewska- doradca wizerunkowy, były manager, celebrytka. Subiektywnie- bardzo sympatyczna , pewna siebie, otwarta osoba. 

"Dlaczego Ona mówi jak się ubierać?"- to często zadawane pytanie. Maja Sablewska niewątpliwie jest postacią kontrowersyjną. Jednych przyciąga, ciekawi. Inni mają do Niej negatywny stosunek. Zmiana branży z managera na doradcę wizerunkowego zagwarantowała Mai szereg pytań, nutkę oburzenia lub zaskoczenia, ogólne zaciekawienie.  W swoim programie Sablewska pomaga zagubionym kobietom, walczy z ich kompleksami, doradza. Czy warto Ją tak surowo oceniać?


Czy często słyszysz, że Twój program jest zbliżony do produkcji brytyjskich o tej samej tematyce?
- Cały czas to słyszę. Że jest podobny do Trinny & Susannah lub Goka. Ale mówią to osoby, które zazwyczaj nigdy nie oglądały mojego programu. U mnie moda jest jakby „kropką nad i”. Uważam, że moda w Polsce zaczyna się pod ubraniem. Gdyby wszyscy byli tak wyzwoleni jak ulice w Londynie, to mój projekt miałby inną konwencję. Wtedy  mogłabym robić taki program jak Brytyjczycy, zmieniać otoczkę. Ale mnie zależy na tym, żeby dać kobietom coś więcej. Chcę je poznać, … ich historie, odkryć co wprawia je w kompleksy. Najwspanialsze jest to, że zawsze podczas finału, na twarzach moich podopiecznych jawi się szczery uśmiech. Wiem, że te kobiety czują się odmienione, uwolnione od kompleksów. W Polsce mamy szarą mentalność, szare ulice. Chciałabym to po prostu zmienić.
Jesteś pewnego rodzaju psychologiem.
- Podobno nie mogę tak mówić, bo ostatnio pani psycholog oznajmiła mi, że jestem terapeutą. Ani psychologiem, ani terapeutą. Jestem zwykła kobietą, która przeszła swoje w życiu, która ma bagaż doświadczeń i chce dzielić się swoim doświadczeniem.
Przyjaciółka…
- Może i przyjaciółka. Mówią, że jak rozmawiam z tymi kobietami, to angażuję w to całą siebie. Nie widzę kamer, skupiam się na osobie przede mną. Dla mnie większym autorytetem nie jest psycholog, terapeuta czy psychiatra, lecz pociągająca osobowość - Oprah na przykład. Streszczę pewną historię. Uczestniczyłam  ostatnio  w  spotkaniu, na którym była pewna pani psycholog, na co dzień pracująca z dziećmi. Miała tak realistyczne podejście do życia, że gdyby ktoś zaproponował mi pracę z nią, to nigdy na to bym nie przystanęła. Trzeba pokazywać ludziom pozytywne strony życia. A jak mnie nazywają,  jest mi to obojętne.
Czujesz się kobietą sukcesu?
-  Jeszcze nie. Myślę, że sukces dopiero przede mną. Śmieję się, że przez ostatni rok, kiedy robię to co czuję, w czym jestem spełniona, to robię coś pożytecznego. Mówić o sukcesie jest jeszcze za wcześnie.
Odchodząc od tematu mody, mam wrażenie, że manager stoi zawsze w cieniu gwiazdy, a to on robi najwięcej. Czujesz się teraz doceniona?
- Jako manager czułam się pominięta. W momencie, kiedy postawiłam na swój rozwój, moje artystki się ode mnie odwróciły. Ale to dodało mi skrzydeł. Zmieniłam wszystko o 180 stopni. Nie poddałam się. Kiedy wszyscy myśleli, że jestem skończona, ja zakasałam rękawy i wzięłam się do roboty. Znalazłam swojego agenta,  który  jest moim biznesowym partnerem i rozpoczęłam pracę. I to chyba o to chodzi. Jeżeli coś nie idzie w tym kierunku, w którym byśmy chcieli, musimy znaleźć alternatywę.
Jesteś bojową osobą. Te wszystkie przykre doświadczenia kreowały Twój charakter?
- Ja mam grubą skórę. Wiem, że mogę wyglądać na dziewczynkę, blondynkę…
Właśnie wręcz przeciwnie. Raczej na silną kobietę.
- Tak? Myślałam, że na odwrót. Ale to dobrze. Czekam. Czas wszystko weryfikuje. Nie lubię przemocy, agresji. Prawda zawsze broni się sama.

Sablewskiej sposób na modę - obejrzyj jeden odcinek i wyrób swoją własną opinię.


28 października 2013

Anita Lipnicka

18.10.2013 w ramach Forte Artus Festival do Torunia przyjechała Anita Lipnicka. Jako dziecko była modelką. Swoją karierę muzyczną zaczynała z zespołem Varius Manx. W 1996 rozpoczęła karierę solową. Pierwszy album otrzymał miano kilkukrotnej platynowej płyty. Po realizacji trzech projektów nawiązała współpracę z Johnem Porterem. Kariera Anity Lipnickiej nabrała tempa, jej osoba stawała się coraz bardziej popularna, a muzyka doceniona. Ale jak Ona sama postrzega życie jako artysta?



Wyczerpanie po koncercie?

-Anita Lipnicka: Marzy mi się wypoczynek. Mam nadzieję, że w okolicach Świąt… Bożego Narodzenia uda mi się uciec, znaleźć gdzieś jakąś norkę i się tam zaszyć(śmiech).

Czy myśli Pani o tym, co zrobi po wyjściu z niej?

-Nie. Na razie pragnę, aby przyszła ta chwila wytchnienia. Ale później, po jakimś czasie jest ten moment, pragnienie, aby znów coś zrobić. To są takie cykle, żyję  fazami: fazą twórczą i odtwórczą. Twórcza to nieprzespane noce. Człowiek myśli godzinami nad piosenkami, układa je. One się kotłują w głowie. Potem jest taka kulminacja: nagranie, realizacja rzeczy, które się stworzyło.  Następnie odtwarzanie, czyli jazda na koncerty.  To również intensywny czas. Na koniec następuje uczucie,  jakby ktoś przebił napompowany balonik szpilką. Napięcie schodzi, pojawia się uczucie wyczerpania, wtedy trzeba się jakoś zresetować. Po jakimś czasie znowu przychodzi głód tworzenia, myśli typu: „Dobrze, co tu robić? Chyba już czas na coś nowego… To już chyba pora…”

Chciałaby Pani robić coś innego?

-Nie myślę o tym. W moim wieku wydaje mi się , że zmienić branżę byłoby bardzo trudno. Nie wiem, co bym mogła robić innego w tej chwili. Muzyka jest pasją, wymiarem odmiennym od tego rzeczywistego, w którym się odnajduję i do którego uciekam. Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki.


Jest wolnością?

-Po części tak. Tu czuję się naprawdę u siebie. Pamiętam, od dzieciństwa miałam takie wrażenie. Gdy brałam do ręki mikrofon,  następowała jakaś transformacja. Wydawało mi się, że jestem w innym świecie. Byłam pod wrażeniem, że mój głos ma taką siłę. Nagle jestem kimś innym. Używam tej muzyki, aby nie być sobą, zmienić stan bytu. Zawsze byłam pewna, że chcę śpiewać. Jak byłam starsza, dostałam od rodziców swoją pierwsza gitarę. Potem wyjeżdżałam na festiwale piosenki aktorskiej, poezji śpiewanej... To było dla mnie. Kochałam wtedy utwory Stachury. Grałam na gitarze, tworzyłam pierwsze teksty, komponowałam muzykę.

Lubi Pani kontakt z ludźmi podczas koncertu?

-Lubię, ale do tej pory bardzo się go boję. Po 20 latach pracy mam straszną tremę przed wyjściem do publiczności. Nurtują mnie myśli o tym co będzie. Gdy już jestem na scenie,  czuję ten kontakt, energię od ludzi. Zaczynam się przyzwyczajać, oswajam się - tworzy się przyjemna atmosfera.

Kryzysowe momenty podczas występów?

-Zdarzały się. To głównie jest związane ze sprawami technicznymi, które niesłychanie dekoncentrują i wybijają z rytmu. Nagle skupiam się na wpatrzonych we mnie ludziach. Wiem, że czekają, że kupili bilety, że wymagają, a ja zamiast muzyki prezentuję im jakieś „zamieszki”, „ łapanki”.


Czuje się Pani profesjonalistką?

-Nie. Ciągle się uczę, mam wiele do przyswojenia. Gdybym stwierdziła, że wszystko jest perfekcyjne, mogłabym spocząć na laurach. A mam nadzieję, że jeszcze trochę pożyję i będę miała możliwość tworzenia, pokonywania nowych granic, odkrywania nowych horyzontów.

Co jest ważniejsze: muzyka czy tekst?

-Jedno i drugie, w moim przypadku, powstaje symultanicznie. W tej chwili nie potrafię tego oddzielić. Każdy tekst narzuca jakiś środek wyrazu, którego należy użyć, aby przenieść myśl. Muzyka jest tak samo ważna jak teksty. To wszystko razem się łączy.

Najbardziej ceniony twórca, inspiracja?

-Leonard Cohen.  Jest to osoba, która dała mi najwięcej. Wzbudziła we mnie pasję do słowa. Inspirowała już,  gdy byłam małą dziewczynką. Poza Nim takie osobistości jak Bob Dylan czy Joni Mitchell, o której dawno nic nie słyszałam. Intryguje mnie jak ona żyje, co się z Nią dzieje. Jest wiele osób, które mnie ukierunkowały jako młodą osobę. Myślę, że gdzieś tam  podłączyli mnie do tego „prądu”.

Polecam najnowszą płytę Anity Lipnickiej- Vena Amoris.