21 listopada 2013

Michał Wiraszko- Muchy

14 listopada 2013 w klubie Lizard King wystąpiła grupa Muchy. Zespół składający się z młodych muzyków, za to z prawie 10letnim   stażem. Mimo popularności sami muzycy nie czują się gwiazdami. Michał Wiraszko, wokalista i założyciel grupy, opowiedział o rzeczach, o których nie przeczytacie na ich stronie.

Aby umilić sobie czytanie- posłuchaj!


Podejrzewam, że członkowie grupy Muchy darzą się przyjaźnią. Jak wyglądają Wasze relacje?
-To jest klasyczny przykład tego, jak marzenia i pasja zamieniają się w rzeczywistość i przede wszystkim w codzienność. Zaczęło się na studiach, tak jak w większości przypadków. W tej chwili życie nas porozsiewało po całej Polsce. I każdy koncert to jest zjazd. Mamy   jedno miejsce, gdzie odbywają się próby. A przyjaźnimy się niezmiennie, nawet z byłymi członkami zespołu. Nie chciałbym mówić, że sobie nie wyobrażam nie przyjaźnić się w zespole. Ale nie chciałbym nigdy takiej opcji sprawdzać.

Kłócicie się?
-Codziennie.

I przekłada się to na muzykę?
-Kłótnie bywają i twórcze, i zabójcze. Każdy ma swoją mocną osobowość . Kłócimy się o bzdury w życiu codziennym. I kłócimy się na próbach, co ma twórcze skutki.

Zespół to już chyba związek na całe życie?
-Trochę tak jest. Podliczając czas, jaki razem spędzamy w ciągu roku, wychodzi połowa.

A gdyby doszło do jakieś kłótni wśród członków i jeden z was by odszedł, zabolałoby Cię to?
-No pewnie. Były już takie sytuacje. Ale chyba kłótnie to warunek bezwzględny do tego, aby nasza praca była twórcza. Gdyby wszystko było dobrze, to po prostu byśmy się sobą nudzili. A z drugiej strony mamy po 30 lat i umiemy już rozmawiać i rozwiązywać konflikty.

Zakładacie, że będziecie grać ze sobą już całe życie, czy uważacie, że to tylko studencka zabawa, która kiedyś się skończy?

-Ja już w liceum grałem w zespole. Potem początek Much na studiach. Kłótnie są, a jednak tak jak w normalnym związku jest między nami ta relacja emocjonalna, która nas trzyma.

Jak się zaczyna u Was tworzenie? Co jest pierwszym elementem?
-Na pewno jesteśmy zespołem, w którym jest klarowny podział obowiązków. Ktoś tworzy tekst, ktoś go aranżuje, ktoś przynosi swoje pomysły, ktoś inny to wszystko na koniec poprawia. Jesteśmy typowym przykładem demokracji rock and roll’owej.

Graliście już na jednej scenie z wieloma zespołami. Jaki Ci utkwił najbardziej w pamięci?
-Dawno temu występ poprzedzający grupę  Editors. Na pewno pierwsza trasa z zespołem HEY. Rok 2007 - ogromne przeżycie. Właśnie wtedy ze świata grających studenciaków wchodziliśmy do świata, śmiesznie brzmiącej w naszym kraju, ale profesjonalnej kariery. To są naprawdę wspaniałe wspomnienia. Występy na festiwalach, na Open’erze, czy poprzedzając na przykład koncert Interpol. Ale jest jedna rzecz, która najbardziej utkwiła mi w pamięci. Rozpiska prób i koncertów, która wisiała na scenie podczas wspomnianego  Open’era. Było tam: Editors, The Raconteurs, Róisín Murphy i my- Muchy. To wisiało na jednej kartce i to było takie napawające dumą.

Zaczepiają Cię ludzie na ulicy?

-Zdarza się. To nie jest nachalne. Nie jesteśmy tak zwanymi celebrytami, jesteśmy jak najdalej od tego. Więc nigdy nie padliśmy ofiarą telewizyjnej popularności. Ale to jest bardzo miłe, gdy spotykam się z taką sympatią.

Gdzie byście chcieli dojść z tą muzyką?
-Wszystko, co robimy, jest po to, by się rozwijać. To jest główny cel. Cała ta nasza kariera to jest stres i przyjemność jednocześnie. Gdy przełamiesz w sobie tą barierę, że czujesz się takim malutkim chłopczykiem na tej scenie. Przyznam się, że kiedyś ciągle myślałem co robię, nie mogłem złapać kontaktu z publicznością, czułem się spięty. Ale kiedy właśnie przełamałem tę barierę, stało się to wszystko przyjemnością. Ale i tak stres jest.

A kiedy poczułeś się artystą? Czy w ogóle się nim czujesz?
-Tak siebie nazwać mogę tylko komuś na złość. Nazywanie się tak jest w pewien sposób samobójstwem.

Plany na najbliższą przyszłość?
-Jesteśmy u progu wydania singla. W następnym roku 10lecie zespołu. No i mam nadzieję czwarta płyta.  Już zaczęła się praca do niej. Szkice piosenek są daleko posunięte.

A solo? Czy tylko Muchy?
- Mam w planach wydać swoją płytę pod innym szyldem i z zupełnie inną muzyką. Z muzyką, która mi towarzyszy w innej sferze. Nigdy się nie ograniczałem, nie nazywałem siebie jakoś. Gram muzykę, która sprawia, że szybciej bije mi serce. Z prostych przyczyn nie da się na jednej płycie zespołu zrealizować różnych rejonów muzycznych. To by było nieczytelne. A percepcja ludzi to jest podstawa tworzenia dobrej muzyki.








 
 
.

13 listopada 2013

Jolanta Fraszyńska


Dwór Artusa podczas tej jesieni zaaranżował wiele spotkań z niesamowitymi ludźmi. W zeszły piątek do Torunia przyjechała Jolanta Fraszyńska- aktorka filmowa i teatralna. Niepozorna osoba, która po chwili rozmowy ukazuje swój bogaty wachlarz zalet. Nie kłamstwem jest, że ta aktorka posiada duże poczucie humoru. W przyjemnej atmosferze szczerze odpowiedziała na moje pytania.

Jak to jest być obserwowanym przez żywych ludzi, którzy mogą różnie zareagować?

-Kiedy jestem zamknięta w spektaklu, w którym nie ma możliwości wyjścia poza formę i kontaktu z widzem, jestem bezpieczna. To bezpieczeństwo daje mi  tekst. Ja nie za bardzo zastanawiam się nad tym czy ktoś tam gdzieś ziewa lub się rusza. Wydaję mi się , że ludzie słuchają. Jeszcze się nie spotkałam z jakąś ostentacją, gdy do teatru przychodzą widzowie, którzy chcą uczestniczyć w przeżyciach postaci. A jeżeli nawet,  jest to kwestia wyczucia widza. Mówi się o tym, że jest różna publiczność. Gdybym widziała, że ktoś rozmawia zrobiłabym pauzę i zabiła wzrokiem. Pauzę w postaci. Ale to też zależy. Widz to też człowiek. Może ma jakąś słabość, może się źle czuje lub ma potrzebę i musi wyjść. Są pewne rzeczy, które można dopuszczać. Gramy teraz taki spektakl pod tytułem „Siostrunie”. W tym przedstawieniu jest możliwość złapania kontaktu z widzem. Raz spotkałam faceta, który był pijany i dogadywał tekst. Więc go zaprosiłam na scenę i zaczęło się dziać. Z tym, że to było nieprzyjemne. On po prostu był zalany i zachowywał się niestosownie. To są takie skrajne przypadki.

Pierwszy raz słyszę o takiej sytuacji.

-A no widzi Pani! Teraz są takie czasy, że spektakle sprzedaje się hurtowo. Ludzie nie idą z potrzeby serca, tylko dlatego, że dostali w robocie bilet. I idą. Trudno jest przejść przez taka barierę. Mam już pewnie doświadczenie, przeszło 22 lata. I to jest tak, że się nauczyłam te bariery przechodzić.

Czy grała Pani kiedyś postać, która przeszywała, poruszała?

-Emocjonalnie już się nie związuję z tymi rolami. Na tyle sobie cenię swoje zdrowie, żeby tego unikać. Mam za sobą ten okres kiedy grałam wydzielinami. To były spektakle u Lupy, Jarockiego. Wypłakiwane, histeryczne. Teraz nauczyłam się bezpiecznie używać tych wysokich diapazonów. Ten etap kiedy przenoszę tą energię spektaklu lub postaci do domu na szczęście się już skończył.

A postać, którą się Pani zafascynowała, pomyślała, że ta osoba jest niezwykła?

-Każda postać musi być postacią fascynującą. A jeśli taka nie jest to trzeba ornamentować tę postać. Jeżeli ona ma być ciekawa, posiadać tajemnicę i ma być lubiana lub nie to trzeba jej to wszystko dać. Nie ma białych postaci. Jeżeli nawet są to ten kolor trzeba nadać.

Rola, przy której Pani pomyślała „nie, nie zrobię tego”?

-Nigdy nie zrobiłam nic wbrew sobie. Wzięłam coś i potem żałowałam.  Chyba nie… Miałam problem trochę z tą Veronic w „Rzezi” . Ona mi się wydawała taka upierdliwa, cisnąca po swoją rację. Taki rodzaj dyktatorskiego rysu. Musiałam to uwypuklić i myślałam sobie „boże, jak ja jej nie lubię”. To było po prostu trudne, bo bałam się , że ona jest tak kategoryczna i tak walcząca o swoje i narzucające swoje poglądy, że ludzie jej nie polubią. Zastanawiałam się dlaczego ta rola w ogóle do mnie przyszła. Może te moje złe cechy tak wyszły na jaw, że ta rola do mnie pasowała (śmiech).

Wiele osób uznaje nagość za apogeum i największe wyzwanie. A jak Pani uważa?

-Z nagością oswoił mnie kiedyś Jarocki. Powiedział, gdy chciał nas rozebrać w swoim spektaklu, przypominając o swoim pobycie w Niemczech: „ wy w Polsce jesteście wszystkie takie matki boskie”. I to mi utkwiło w głowie. Miałam wcześniej te swoje ograniczenia. To tak z nagością. A poza tym… ja bym chciała dostać taką propozycję. Fajnie, gdy do aktora przychodzi rola, która jest właśnie takim levelem wyżej. I to chyba tak jest. Że przychodzą do mnie takie role, które w danym momencie mojego życia są czymś więcej. Być może dla kogoś mniej artystyczne , ale dla mnie bardzo potrzebne.

Grając jeden spektakl multum razy nie ma Pani dosyć?

-Nie ma rutyny, nawet gdy człowiek jej chce. „Fredro” u Michała Żebrowskiego na 6 piętrze zagraliśmy 303 razy i na każdym spektaklu do tej pory było około 500 ludzi. Nawet, gdy nam się nie chce i nie mamy już sił  wychodzimy i dostajemy pozytywną energię od publiczności. To jest dla aktora największa nagroda.



źródło: www.teatr6pietro.pl

8 listopada 2013

Jacek Kleyff


25.10.2013, Dwór Artusa w Toruniu, Forte Artus Festival. W tym dniu, wraz ze swoim przyjacielem Jerzym Słomińskim, na scenie stanął Jacek Kleyff. Ktoś kiedyś powiedział, że zdolność umiejętnego używania sarkazmu oraz ironii świadczy o inteligencji. Po spotkaniu z tym mężczyzną co do tych słów nie mam żadnych wątpliwości. Jacek Kleyff posiada miano polskiego barda. Ponad to, poeta, kompozytor, aktor i malarz. Ktoś kto o Nim nie słyszał ma teraz okazję  poznania osoby niezwykle fascynującej, wesołej, ciepłej. Osoby, która może zaciekawić lub zainspirować.

Patrząc na przeszłość- jest Pan z siebie dumny, osiągnął to co chciał?

-Nie wiem,  nie przeprowadzam autorefleksji. Idę jak najprostszą drogą, nikogo nie krzywdząc, dążąc do swojego celu. Nie wydaje mi się, że gdybym mógł żyć od nowa, musiałbym zmieniać coś na tej drodze. Możliwe, że gdybym żył od nowa trafiłbym na inny los i ta ścieżka skręciłaby w innym kierunku. Ale nie umiem powiedzieć, że jestem dumny lub skompromitowany.

Pełni Pan wiele ról. Czy to spowodowane było wszechstronnością, czy może potrzebą nauki nowych rzeczy?

-To się mówi- sztuka. Sztuka jest sztuczna. To takie udawanie Pana Boga trochę. Wy kobiety macie dobrze. W was powstaje nowy człowiek. Czujecie się w tym absolutnie zrealizowane. Natomiast facetów coś gnębi, pcha do tej twórczości. Oczywiście nie zawsze. Kobiety również cudownie tworzą. Ale coś w tym jest, że mężczyźni potrzebują być takimi macho, muszą coś znaczyć. W tym wszystkim jest więcej takiej furii, konieczności. Mówię to trochę autoironicznie. Kochałem malować, rysować, gitara mnie pociągała. Fascynowałem się pierwszymi rock and roll’owymi zespołami, na przykład Animals, Rolling Stones. I teksty, muzyka, malowanie wynikają z tego, że ja po prostu lubię to robić.

Kiedyś Pan krzyczał o rozpaczy. O czym Pan teraz ma potrzebę krzyczeć?

-Nie krzyczałem o rozpaczy, raczej z rozpaczy. Teatrzyk Salon Niezależnych był, w warunkach w jakich powstał, rzeczywiście krzykiem rozpaczy lub szyderki. Czasy zmieniły się na tyle, że jakbym trzydzieści lat temu usłyszał, że tak się wszystko zmieni, to nigdy by w to nie uwierzył. Zmiany, które ja wraz z moim pokoleniem przeżyłem, które wy przeżywacie z technologią, są chyba największymi zmianami w historii ludzkości. Tysiącleciami człowiek ogień krzesał kamieniem. Nie było żadnych zmian. Potem poszerzył swoje terytorium. Z czasem powstawały nowe rzeczy, człowiek się dokształcał, ale to wszystko szło powoli. A teraz można wydrukować  dzięki drukarce dom. My przeżywamy jakbyśmy przechodzili przez ucho od igły.  Tak to czuję. I nie ma porównania między tym co się działo a tym co się dzieję.

Buntuje się Pan?

-Buntuję się przeciwko temu, że na tych ziemiach jest tyle bogactwa. W postaci szyn, blachy falistej, dóbr wszelkich, materialnych. Jest czerwono od cegły. Ludzie się budują. Polska cała robi się jak Warszawska Saska Kępa. Naród sam buntuje się przeciw sobie. Przecież o wiele groźniejszym przeciwnikiem dla nas był komunizm i komuniści.  A jednak na nich nie nadawaliśmy tak jak PiS teraz nadaje na resztę świata, która „zdradza”. Buntuję się przeciwko odżywającemu nacjonalizmowi, takiemu zwierzęcemu.

Skąd chęć brania udziału w życiu politycznym, kandydowanie podczas wyborów samorządowych?

-To był żart. Jak pomarańczowa  alternatywa-kabaret. Ci ludzie przebrali się za krasnoludki w stanie wojennym i milicja nie wiedziała jakie podjąć działania. Dziesięć tysięcy krasnoludków chodziło ulicami miasta. To jest kabaret, happening. Pomarańczowa alternatywa przyszedł do nas i w czapce oraz sandałach kandydował na prezydenta Warszawy. Więc jak mnie zapytał czy będę kandydatem na vice prezydenta to od razu się zgodziłem. To było nasze wariactwo!

Pan ma bardzo ironiczne podejście do życia, świata.

-Tak, mam. A Pani nie ma? Każdy powinien mieć.

Pracuje Pan z młodzieżą. Czuje się Pan autorytetem?

-Prowadzę fakultet z rysunku, ponieważ umiem to robić. Ale nie jestem nauczycielem. Nie nauczam. Pokazuję jak rysować, żeby krzesło wyglądało tak, że chce się wejść w papier i na nim usiąść. To wyszło z potrzeby zapłacenia ubezpieczenia i posiadania pieniędzy na sól do chleba.

Odnalazł Pan swoje miejsce na ziemi?

-Tak. Wybudowałem się z ukochaną na wsi. Blisko miasta, w symbiozie z nim, bo bez miasta byśmy gwoździ na ten dom nie mieli. Nie jesteśmy przeciwni miastu. Wolimy żyć na świeżym powietrzu. Toruń jest przepięknym miastem, przewietrzonym, z cudownymi lasami dokoła. Nie mógłbym mieszkać w Bytomiu, mimo, że jest przepiękny w swojej starości. Ale w Toruniu mógłbym. Warszawa jest przewietrzona również. Hitler i Stalin zrobili swoje.

Dostrzega Pan piękno w dużych miastach jak Londyn, Tokio, Paryż?

-Tak. Byłem w Londynie, bardzo go lubię. Posiada swoją esencję, kulturę, twórczość europejską. Ale mam swoje miejsce gdzie indziej. Byłem w sytuacji kiedy malowałem obrazy na chodniku i dostawałem za to pieniądze.

Trochę jak Hitler w czasach młodości. Tylko on sprzedawał je Żydom.

-Pewnie mało mu płacili. Ja mam przedziwną sytuację. Mój ojciec jest pochodzenia żydowskiego, a matka narodowo polskiego. Taki mezalians w stronę niektórych pociotków. Ale czuję to, te wszystkie niesnaski. Jakby coś we mnie pękało.

Jest Pan pewnym siebie, dojrzałym mężczyzną. Jest coś czego Pan się boi?

-Każdy się boi przyszłości, niepewności. Trudno powiedzieć dokładnie. Może śmierci… Cała filozofia ludzka od pierwszych liter jest rozważaniem śmierci. I każdy to na swój sposób robi- głębiej lub płyciej. Na pewno się trochę czegoś boję. Człowiek jest teraz rozpieszczony dobrobytem. Nie wiem jakby było gdybym znów miał chodzić po drzewach. Ale dobry los tak chce, że teraz mam co robić. Powinienem mieć teraz 26 lat, ponieważ żyję w najbardziej napiętym momencie mojego istnienia. Wydaję płytę, książkę. Ale jak na swoje 66 lat czuję się młody duchem.

Niespełniona marzenie?

-Mieć święty spokój i jasny ogląd rzeczywistości, niezakłócony żadnymi sztucznymi środkami  w momencie odchodzenia.


źródło: www.mmtorun.pl



3 listopada 2013

Soniamiki

23 października Lizard King był miejscem idealnym dla tych, którzy uwielbiają nowości. Zosia Mikucka to młoda, kreatywna osoba, która zawsze podróżuje z basem. Nie ma wątpliwości, że jej twórczość jest intrygująca, specyficzna. Sama artystka również jest ciekawa. Aura, która towarzyszy podczas koncertów tego zjawiskowego duetu, jest wręcz pochłaniająca. Polecam każdemu, kto lubi oddać się muzycę i poczuć ją w sobie. Dla tych, którzy są ciekawi kim jest Soniamiki oraz dla tych, którzy głodni są odpowiedzi- krótki wywiad.


Czujesz się indywidualistką?
-Niestety tak.

Niestety?
-Wydaję mi się, że jeśli jesteś indywidualistą to chcesz robić coś pod prąd, inaczej niż wszyscy. A gdy robisz tak jak wszyscy jest po prostu łatwiej. To jest duże utrudnienie. Ale tylko w ten sposób zaspokajam moją potrzebę tworzenia. Tworząc pop, który jest związany z ludźmi, chcę tworzyć go inaczej.

Myślisz, że Polska jest gotowa na taką muzykę?
-Już od dawna widzę zapotrzebowanie na taki rodzaj. Ludzie coraz chętniej przychodzą na moje koncerty, ale widzę, że nadal jednak jest to przestrzeń alternatywna. Ciężko też jest dotrzeć, powiadomić o koncertach. W Warszawie jest bardzo ciekawie. Bywam tam często i na każdy koncert przychodzą inne osoby. Rzadko przychodzi ta sama publiczność. W Toruniu jestem po raz trzeci i naprawdę mi się podobało. Jak na środek tygodnia było dużo ludzi. Frekwencja naprawdę bywa różna. Duże miasto nie oznacza dużej publiczności. Istnieją po prostu rewiry, gdzie mogę znaleźć swoich fanów.

Czemu nie grasz z zespołem?
-Grałam. Pierwszą płytę stworzyłam sama, ale na koncertach prezentowałam ją w trzyosobowym składzie. Piotrek Gwadera grał na bębnach. Łukasz Lach na instrumentach klawiszowych. Potem miałam potrzebę bycia samej na scenie. Przez rok występowałam solo, ponieważ chciałam się muzycznie sprawdzić. Nie jestem muzykiem z wykształcenia. Robię to zupełnie intuicyjnie, jestem samoukiem. Ten czas był dla mnie dużym doświadczeniem, ale powoli zaczyna brakować mi towarzystwa na scenie.

Czujesz się samowystarczalna?
-Tak. Ale często odczuwam ciążącą odpowiedzialność. Gdy jesteś sama na scenie cała odpowiedzialność spada tylko na Ciebie. Ale właśnie tego mi brakowało, gdy występowałam z zespołem. Miałam potrzebę się sprawdzić i ten rok właśnie tego mi dostarczył. Poza tym nabrałam odwagi.

Czy chęć bycia solistką jest jednoznaczna z dezaprobatą prób rządzenia Tobą?
-Oczywiście, że nie lubię gdy ktoś tak postępuje. Ale to nie było przyczyną solowej kariery, tylko chęć sprawdzenia samej siebie. Chciałam być niezależna, może chciałam w tym dojrzeć. Może było za mało mnie w tym wszystkim…

Skąd zamiłowaniu do basu?
-Gdy jako dziecko grałam na gitarze i miałam się uczyć nut to od razu to odrzucałam. Chwytałam za nią tylko w sytuacji gdy chciałam skomponować coś swojego. Bas zagościł w moim życiu dopiero pod koniec studiów. Wystąpiłam z nim pierwszy raz na pokazie mody mojej koleżanki w Poznaniu. I poczułam, że strasznie mi się to podoba. Poczułam nie tylko melodię, ale i rytm. W tym jest trochę więcej tego „ mięsistego” rytmu.

Czy masz potrzebę, aby ludzie docenili w końcu bas, którzy często jest pomijany?
-Nie, nie mam. Ponad to, nie uważam się za basistkę lub wirtuoza basu. Wykorzystuję go do przeniesienia dźwięków, które grają mi w głowię.

Gdy stoisz sama na scenie- cieszysz się koncertem czy czujesz się oceniana?
-Zawsze czuję się oceniania. Ale nie myślę o tym podczas występu. Dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę, że tych ludzi jest coraz więcej. Czuję radość z tego. Mam z nimi kontakt na facebook’u lub po koncertach. Oni są, ja o nich piszę. Mówią mi, że te piosenki są o nich. To jest niesamowite. Trema jest zawsze, to oczywiste. Każdy artysta jest człowiekiem. Zdarza mu się zamyślić, zapomnieć, pomylić. Ale nie boję się ludzi.

Jaką karierę chciałabyś osiągnąć?
-Chciałabym móc grać, śpiewać i czerpać inspiracje przez całe życie. Żeby to nigdy mnie nie opuściło. I chciałabym robić tylko to. Chciałabym czuć, że nie muszę robić nic więcej.  W najbliższym roku zamierzam podjąć jakaś interesującą współpracę. Piosenki na moją trzecią płytę właściwie są już gotowe. Marzy mi się pracować z ciekawym producentem. Utrzymuję kontakt z paroma zza granicy. Mam nadzieję, że trzecia płyta będzie jeszcze bardziej zapadająca w pamięć - taką zmysłową... I, że dotrze ona do szerszej publiczności. Ale nie ze względu na chciwość. To mi naprawdę sprawia przyjemność,  gdy obcuję z ludźmi, z którymi porozumiewam się na tej płaszczyźnie. Nigdy nie poznałabym tak wielu wspaniałych osób, gdyby nie ta muzyka. To jest niesamowite, że cały czas masz do czynienia z kimś kto wiedzie swoje życie, ty wiedziesz swoje. I nagle się spotykacie i rozumiecie. To coś inspirującego.

Ta muzyka jest inna, specyficzna. Czy na niemieckie realia, gdzie nagrywałaś swoją pierwszą płytę, była ona czymś zaskakującym?
-Tam się bardzo dużo dzieje. To w ogóle nie było tak zakręcone , jak odbiera się to u nas. Pierwszą płytę wydałam tylko w Berlinie. W Polsce się nie udało. A druga ukazała się w takim momencie, kiedy ludzie nabrali potrzeby bycia zaskakiwanymi. Nie zdziwiłam się, że ludzie tutaj tak to odebrali. Byłam na to przygotowana. Ale zapotrzebowanie rośnie. Coraz częściej ludzie tutaj to doceniają, chcą tego. To bardzo miłe.


Soniamiki- otwARTa scena - posłuchaj, poznaj, podaj dalej.


zdj.: Photopolka