30 stycznia 2014

Marika




Zapraszam do oglądania mojego spotkania z Mariką, które zostało uwiecznione przez Dominikę Kreft (utalentowaną i bardzo cierpliwą osobę).


Już niedługo pełen wywiad w wersji 'do czytania'.



28 stycznia 2014

Arabski mit

       Temat Bliskiego Wschodu w gruncie rzeczy nie jest obcy. Pierwsze obrazy, jakie mamy przed oczami, to niezliczona ilość tamtejszych wojen, kulminacja religii w Jerozolimie oraz ogólne przeświadczenie o arabskim terrorze. Chyba, że naszym bohaterem procesu wyobrażania jest przeciętny fanatyk podróży drogimi liniami lotniczymi. Wtedy jawi się nam gorący Egipt, przystojni szejkowie, Damaszek, jako ideał dla azjatyckich 'fotografów'. A Jerozolima to Jerozolima- jak tu nie odwiedzić Ziemi Świętej.
 
Skąd się biorą nasze przeświadczenia?
       Oczywistym źródłem są media. Niestety wielu ludzi zapomina o priorytetach panujących w świecie telewizji i nie umie przyjąć dystansu do przedstawianych mu klatek. O ile takie punkty odniesienia jak radio czy prasa starają się dostarczać informacji, tak telewizja umiejętnie i z premedytacją manipuluje odbiorcą. Nie to jest zaskoczeniem, lecz siła i skala tych negatywnych zabiegów.
 
Bliski Wschód to nie tylko konflikt izraelsko-arabski i wszelakie wojny
.
        W ostatnich latach przedmiotem polemiki jest Syria. Wątpię, aby było to miejsce chętnie odwiedzane przez turystów. Myśląc o tym miejscu, wspominamy zamachy, połamane flagi, antyzachodnie hasła. Każdego Araba nazywamy Muzułmaninem, a każdego Muzułmanina 'męczennikiem'. Uważamy, że rodziny zamachowców są dumne, gdy jeden z nich, w imię Allaha, wysadza amerykańską stację metra lub brytyjski sklepik. Niewiele osób jednak wie, jak wygląda przynależność do Hamasu (co po arabsku znaczy poświęcenie. Nawiasem mówiac: telewizja epatuje nas arabskimi słowami, tylko dlatego, że brzmi to ciekawiej lub groźniej. Nikt nie przestraszyłby się słysząc o Fundamencie czy Ludzie Bożym, czyli o Al-Kaidzie i Hezbollah. Oglądając kadry z Bliskiego Wschodu wszędzie uderzają nas roztańczone arabskie znaki. Wygląda to egzotycznie, dopóki ktoś nam nie powie, że patrzymy na 'Zajazd u Hosniego' lub 'Ariel-dwa w cenie jednego'). Chętni do bycia członkiem Hamasu nie są werbowani. Są to ochotnicy, z reguły bardzo młodzi i ślepo wierzący w ideały tej organizacji. Nagrywają oni wideo z pożegnaniem i wracają do domów. Wydaje się blahostką, ale to jest właśnie podpisanie dożywotnego dowodu członkostwa. Rola 'męczennika' polega na stawieniu się, gdy zajdzie taka potrzeba (czyt. ktoś 'z góry' będzie miał taką zachciankę). Ubiera się w bombową kamizelkę i rusza do wyznaczonego miejsca zamachu. To wszystko... nie biega z bronią po ulicach, nie bombarduje urzedów, nie porywa ludzi. Po prostu w imię jakieś ideologii poświęca swoje życie, wierząc, że będzie za to nagrodzony. Nie w naszej gestii leży dyskusja na temat słuszności tego czynu. Ale mimo tego, iż rodzina będzie udawać dumę i szczęście, musimy pamiętać, że jest to dla nich ogromny szok i tragedia.
 
         Kolejnym mitem jest oczywiście sytuacja kobiet. Kraje arabskie mają inne priorytety niż my- ludzie zachodu. Według nas, płeć piękna w tamtych rejonach jest nieszanowana, pomijana. Znamy skrajne przypadki poniżania kobiet, niesprawiedliwości wobec nich. Oczywiście, równouprawnienie na Bliskim Wschodzie wplynęło by pozytywnie na wiele istnien, ale w tym subiektywnym patrzeniu zapominamy o jednym. Te kobiety się na to zgadzają, są szczęśliwe. Mimo, że dla nas to kompletna abstrakcja, Arabki, które żyją tak od zawsze, nie mają z tym problemu. Można by polemizować, czy to przez zacofanie, ale nie możemy przekonywać tych kobiet, że żyją w kłamstwie, iż ich szczęście jest ułudą.
 
         Jednak największą luką w naszej wiedzy jest sytuacja izraelsko-arabska. Bronimy Żydów, którzy jako diaspora tułali się po świecie. Współczujemy za Holocaust i ogromny ubytek w populacji. Izrael jest najlepiej zmilitaryzowanym państwem na świecie. Prowadzi perfekcyjną grę medialną, potrafi korzystnie kreować swój wizerunek. W zachodniej telewizji usłyszymy, że Palestyńczycy dokonali rzezi, ale gdy robią to Żydzi, mówi się 'dosyć burzliwy okres, bez przerażających newsów'. Izrael powstał w 1948 roku na terenie ówczesnej Palestyny. Zaskakujące jest to, iż ludzie, którzy podczas drugej wojny światowej byli traktowani jak zwierzęta, potrafią zrobić to samo innym. Palestyńczycy mieszkają w barakach, od wielu lat walczą o swoje ziemie, przez co są linczowani na skalę światową. O nich powiemy, że są terrorystami, o nas, walczących o niepodległość, mówimy 'herosi'. Mieszkańcy Autonomii Palestyńskiej żyją, jak podczas wojny z ubiegłego wieku. Stoją w kolejkach po pozwolenia na operacje, mają godzinę policyjną, Żydzi fundują im naloty, grabiąc ich dorobek. Jak wiele może zdziałać dobra polityka zagraniczna i posiadanie swoich ludzi w odpowiednich mediach, aby wybielić się w oczach całego świata.
 
         To tylko namiastka tego, co dzieję się na Bliskim Wschodzie. Ale najważniejsi w tym wszystkim są przeciętni ludzie. Ludzie, którzy tak, jak my, opowiadają sobie kawały, zamawiają pizze, romansują, martwią się o egzaminy. Priorytetami w mediach są szokujące newsy- zamachy, porwania, gwałty. Bieda, korupcja czy głód nie są wartościowymi tematami. Nie znamy tragedii ludzi Bliskiego Wschodu, bo to się nie sprzedaje. Boimy się Arabów, bo myślimy, że każdy to terrorysta. Nie boimy się za to jechać do Ziemi Świętej, bo przecież każdy tam jest 'święty'. Oczywiście odnoszę się tu tylko i wyłącznie do Izraelskich władz. Tak samo w krajach arabskich całą tę otoczkę grozy kreują ludzie, którzy są najbardziej widziani lub byli symbolami tamtejszego świata, chociażby Osama bin Laden czy Saddam Husajn. W całej tej grze mediów zapomina się o najistotniejszym- prawdziwym cierpieniu. I nie mówię tu o prostytutce,  płaczącej nad gruzami 'ukochanego' domu, która pięć minut wcześniej dostała sto dolarów, a kamera skierowana jest tak, aby nie było widać zwisającego mikrofonu przypominającego mopa. Mówię o tym cierpieniu, które nigdy nie ujrzało i nie ujrzy światła dziennego.
 
         O istocie tego problemu dowiedziałam się dopiero z książki pod tytułem 'Szokujące fakty z życia reportera', autorstwa holenderskiego dziennikarza Jorisa Luyendijka. Zdecydowanie polecam tę pozycję wszystkim, którzy są ślepo zafascynowani pracą w mainstreamowych mediach, ale również tym, którzy ciekawi są prawdziwego powodu zamachu na WTC, sytuacji niedemokratycznych państw arabskich, prawdziwego obrazu palestyńskiego terroru czy też zamachów widzianych oczami człowieka z ulicy.
 
         A propos demokracji i naszego Zachodu... nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, jak to jest stać w kolejcę po pozwolenie na operację raka, czy też płacenia w hotelu dodatkowych stu złotych za to, aby nikt nas nie okradł. Warto czytać, aby uzmysłowić sobie jak wiele mamy, a tego po prostu nie doceniamy.

27 stycznia 2014

W odpowiedzi na pytania...

... które często słyszę.
 
    Tak naprawdę nie wiem, skąd takie zainteresowanie. Nawet nie wiem, czy rzeczywiście chcę to robić. Za każdym razem, kiedy czekam, a minuty ciągną się jak godziny, powraca myśl 'Co ja tu robię?'. Ale to sposób na kontakt z ludźmi, w którym czuję się pewnie.

     Jak to się w ogóle dzieje? Po prostu. Dzwonię do managera, pytam. Dostaję zielone lub czerwone światło. Młodzi i nowi potrzebują reklamy. Choć wydaje mi się, że jeszcze nie są tym wszystkim zmęczeni. Odkrywają nowy świat, który na ten moment jest fascynujący, dostarcza nowych wrażeń. Ze starszymi... może inaczej. Z bardziej doświadczonymi artystami jest trudniej. Przede wszystkim, z racji wieku, zdarza się, że traktują Cię z dystansem. Po drugie, traktują Cię z dystansem, bo możesz zadać im to samo pytanie, co ktoś inny dziesięć lat temu. I jedynym sposobem, żeby się przez tę barierę przebić, jest zapas cierpliwości i przybranie grubej skóry. To oczywiste, że gdyby na mojej szyi wisiał identyfikator z TVN, a moja twarz byłaby ozdobiona zmarszczkami, czułabym się pewniej, a moi rozmówcy patrzyliby na mnie poważniej. I tu zaczyna się proces kreowania samego siebie. Bo nawet barmani patrzą na ciebie jak na małolatę. To zabawne, jak często ludzie zaniżają twoją wartość tylko z racji wieku, bądź płci. Nie to, że jestem zagorzałą feministką, ale jako facet na pewno byłoby łatwiej. Ludzie potrafią mnie zaskoczyć. Osoba, której nigdy nie znałeś, w pięć minut przekonuje cię do siebie swoją aurą lub po prostu 'tym czymś'. Bardziej zaskakujące jest to, że artysta, którego szanowałeś okazuje się nadętym bucem lub rozkapryszoną divą. I wtedy już nawet nie jesteś w stanie słuchać ulubionej piosenki, bo przypominasz sobie, jak cię potraktowano.

     A wiecie, co jest najzabawniejsze w tym wszystkim, czego nauczyłam się w ciągu tych rozmów, czekania na mrozie, wydzwaniania, dojazdów itd.? Że to są zwykli ludzie. I żaden z nich nie jest ani lepszy, ani gorszy od anonimowego człowieka. Niektórzy czują się współczesnym mesjaszem lub gwiazdą odlaną ze złota. A niektórzy kompletnie nie znają swojej wartości i odpowiadają na twoje pytania jakby przedzierali się przez irackie pole minowe.

Czy chodzę za darmo na koncerty?
Zdarza się. Ale moim zamysłem nie jest okantowanie artysty. Dostałam parę zaproszeń, dwa razy przyszłam za szybko, więc czekałam umilając ten czas muzyką, pare razy uczestniczyłam w próbach.

Czy ktoś mi kiedyś odmówił?
To oczywiste...

Czy czegoś nie opublikowałam?
Tak.
1. Nie wyszło.
2. Nie miało sensu.
3. Nie spodobało się artyście.

     Ten blog to moja edukacja. Nie warto marnować czasu snując plany. Nikt mnie teraz niczego nie nauczy. Ale to duża satysfakcja, kiedy czujesz się coraz pewniej i widzisz postępy. Ta strona na pewno pomoże mi w znalezieniu dziennikarskiej praktyki w profesjonalnej gazecie/tv/radio. Poza tym to świetna zabawa. Pomijając te gorsze momenty... Ale nie ubolewam!

Konkluzja:

1. Dzwonisz
2. Idziesz
3. Czekasz
4. Rozmawiasz + fotka
5. Spisujesz
6. Wysyłasz do autoryzacji
7. Czekasz
8. Publikujesz

Plany na najbliższy czas:

1. W czasie między wywiadami postaram się wrzucać krótkie felietony, artykuły o tym, co ciekawe, a co może być nieznane, recenzje wartościowych dzieł. Może nie będzie to na najwyższym dziennikarskim poziomie, ale zależy mi na dzieleniu się tym, co wiem.
2. Mam pięć podstawowych pytań, na których moje wywiady będą bazować. Chcę pokazać, jak artyści się od siebie różnią.

     Jeżeli masz jeszcze jakieś pytania lub sugestie dotyczące tego, co robię- pisz! www.majka.januszewska@gmail.com




Wspaniała Dominika, która ze mną wytrwała.

 
 
 Z Mariką i Skubasem po Wino-Graniu w Dworze Artusa.
 
 

25 stycznia 2014

Bela Komoszyńska- Sorry Boys


   12 grudnia zakończyli pierwszą część promocji najnowszej płyty  Vulcano". Druga już z początkiem wiosny. „Jak narazie nie słychać hejterskiego odzewu."- mówi sama wokalistka. Zespół to pięcioosobowa odpowiedzialność, wsparcie oraz zaufanie. Liderka Sorry Boys- Bela Komoszyńska- na kanapie w Od nowie odpowiedziała na moje pytania.



Skąd nazwa zespołu?
-Zostawiamy ją do dowolnej interpretacji. Nie popieram tylko mówienia, że ma to znaczenie feministyczne lub seksistowskie:  „Sorry chłopaki, ale ja tu jestem dziewczyną na froncie”. Nie. To absolutnie nie ma takiego znaczenia. „Smutni chłopcy” też jest dobrym tłumaczeniem  -  „sorry” jako przymiotnik.

Rządzisz w zespole?
-Nie, nie jestem tego typu liderką. Nie trzymam wszystkiego w garści, nie rozstawiam chłopaków po kątach. Jestem bardzo introwertyczną osobą i nie potrzebuję kierować. Żyjemy w symbiozie, jeżeli chodzi o nasze relacje. Chłopcy mnie rozpieszczają. Opiekują się mną, a ja nimi na tyle, na ile mogę. Mamy dobre, demokratyczne i równoprawne relacje.

W jaki sposób powstał zespół?
-Sam początek i zainicjowanie zespołu leżały w gestii dwóch naszych gitarzystów: Piotra Blaka i Tomka Dąbrowskiego. Byli duetem i zapragnęli kogoś więcej. W Internecie pojawiło się ich ogłoszenie, na które odpowiedziałam jako wokalistka. Spotkaliśmy się i już razem zostaliśmy. Później wielokrotnie zmieniał się skład, jeżeli chodzi o basistów i perkusistów. Teraz mamy cudowny pięcioosobowy zespół.

Nowi członkowie wnosili świeżość?
-Zawsze nowy muzyk wnosi nową energię. Pojawiają się nowe emocje, pomysły. Zanim Bartek do nas dołączył, przez długi okres graliśmy z Zientkiem. Martin przez te dwa lata wniósł bardzo dużo od siebie. Niestety, rozstaliśmy się, podobnie jak z innymi. Ale wszystkie osoby, z którymi graliśmy, posiadały silną osobowość i każda z nich coś od siebie nam dała. Nie jest tak, że ktoś przychodzi i nie ma nic do powiedzenia, bo każdy nowy człowiek zmienia bardzo wiele.

Rozstawaliście się z nimi z powodów zawodowych czy prywatnych?
-Były różne przyczyny. Personalne nieporozumienia, nieścisłości, przez które nie mogliśmy się porozumieć. Powstawała przepaść. A czasami powodem była muzyka. Nie mogliśmy się dograć na tyle, by dalej iść tą samą drogą.

Dlaczego do zespołu nie dołączyła inna kobieta?
-Nie wiem. Chyba chodzi o to, że mamy mało instrumentalistek rockowych w Polsce. Więcej jest damskich wokali, cudownych zresztą. Poza tym, nikt się nigdy nie zgłosił.

Dajecie możliwość interpretacji Waszych piosenek, czy są one dokładnym odzwierciedleniem tego co macie na myśli?
-Każdy z nas opowiada swoją historię. Ja akurat mam bardzo dosłowne narzędzie: słowa. Chłopcy opowiadają  posługując się instrumentami. Oczywiście jesteśmy zamknięci w ramach piosenki i nie w każdej możemy pokazać swoje osobowości. Instrumenty w takiej sytuacji tworzą część opowieści. Niekoniecznie autobiograficznej, po prostu opowieści. Chłopcy, w tym co robią, dają całych siebie. Bo wszystko, co słychać  w naszych piosenkach, to są oni. Odbiorca dostaje bardzo otwarte karty, jeżeli chodzi o osobowość. Chyba na koncertach najlepiej widać, jak emocjonalnie podchodzą do swoich instrumentów i ile swoich „wnętrzności psychicznych” na nich pokazują. U nas muzyka jest równie ważna, co tekst.

A dlaczego nie po polsku, tylko po angielsku?
-Na najnowszej płycie mamy jedną polską piosenkę, która jest jakimś początkiem. Ale ja się nie czuję pewnie w języku polskim. Angielski jest bardziej naturalny, nawet jeżeli chodzi o pewną poetykę. Ten język  jest cudownym muzycznym narzędziem. I pewnie, jak większość mojego pokolenia, wychowywałam się na muzyce anglojęzycznej. Polska muzyka, przy całym szacunku i uwielbieniu, stanowiła mały procent tego, czego słuchałam w momencie, w którym najbardziej się rozwijałam jako muzyk. Mój kształtujący się umysł muzyczny przyjmował angielski jako język naturalny do śpiewania. Przy takim zapleczu ciężko jest się przestawić na tworzenie po polsku. Trzeba od nowa stworzyć bazę. Przy pracy nad tą płytą mieliśmy kilka utworów w ojczystym języku, ale stwierdziliśmy, że tylko „Zimna wojna” nie będzie odstawała od reszty, że nie będzie jakimś wybrykiem. Chcieliśmy ,aby wszystkie piosenki były spójne. Po polsku kształtuje się inaczej linię melodyczną. A skoro się ją inaczej kształtuje, to tworzy się inne kompozycje. I pojawia się nie szansa, ale zagrożenie, że ta piosenka do tych dziewięciu  po angielsku nie będzie pasować.

…A czy nie jest tak, że z utworami po angielsku łatwiej jest wyjść do świata?
-Przy pierwszej płycie nie próbowaliśmy tak naprawdę wyjść z tą muzyką poza Polskę. Ale przy  Vulcano" mamy zamiar poczynić jakieś próby. 

Kiedyś, jako support, podpatrywaliście inne zespoły. Teraz to wy jesteście głównym zespołem.

-Gramy samodzielne koncerty, ale nie czujemy się jakimiś wielkimi gwiazdami. Nie jesteśmy na pewno  na poziomie wykonawców, którym  my supportowaliśmy, np. HEY, Brodka …, do których nam wiele brakuje. Ale to jest inna i przede wszystkim większa odpowiedzialność – grać swój samodzielny koncert. Grając przed kimś, ma się świadomość, że cała publika przyszła na gwiazdę. A rolą supportu jest się przedstawić. Zazwyczaj jest się nieznanym. Mieliśmy szanse, aby do siebie zachęcić, pokazać się z jak najlepszej strony. Samodzielny występ to zupełnie inny rodzaj koncertu.

Inspirowaliście się gwiazdami, przed którymi koncertowaliście?
-Raczej mieszamy się we własnym sosie.  Vulcano" tworzył z nami między innymi nasz producent. Każdy z nas miał tyle pomysłów, że nie potrzebowaliśmy się inspirować nikim, bo i tak mieliśmy swoich za dużo. Ale też nie jest tak, że nic na nas nie ma wpływu. Byłabym zadufana w sobie, gdybym uważała, że nie. Czerpiemy z innych, ale nigdy dosłownie. Nie chcielibyśmy z kogokolwiek ściągać. Naturalne jest, że gdy się czegoś słucha, to w tobie zostaje i być może jakieś elementy są potem wyczuwalne. Ale chcieliśmy, aby Sorry Boys było Sorry Boys. Mogę mówić za siebie, choć mam nadzieję, że chłopcy powiedzieliby to samo.

Nowa płyta miała być przeszywająca?
-Tak. Było dużo emocji podczas tworzenia Vulcano. Mieliśmy nadzieję, że słuchacz nie będzie traktował tego jako muzyki tła. I wiedzieliśmy, że to będzie coś, co wymaga poświęcenia uwagi.  Nie soundtrack do mojego życia lub wykonywania jakichś czynności, tylko coś, do czego trzeba usiąść i wsłuchać się w te trzydzieści pięć minut. Jeżeli nam się udało, chociaż częściowo, to się cieszymy, bo taka była nasza intencja. Chcemy, aby nasza muzyka była jedyną drogą porozumienia. Ja przynajmniej taki środek wybrałam, aby komunikować się ze światem.

Czyli nie czujecie się gwiazdami!
-Oczywiście, że nie! Do gwiazd nam jeszcze daleko.